Na stałe do kalendarza Pięćdziesiątaków (każdy z nas skończył półwiecze życia) weszło wiosenne spotkanie nad Sanem. W zeszłym roku był to początek marca, w tym – przełom marca i kwietnia. Spotkaliśmy się w stałym składzie: Paweł i Grzegorz – obydwaj z Poznania, Robert z Lublina i piszący ten tekst z Jeleniej Góry. Miejscem spotkania było gospodarstwo agroturystyczne „Adamowo” w Zwierzyniu.

W tym roku zabrakło Andrzeja, którego zatrzymały sprawy rodzinne, ale dołączył do naszego grona Jerzy. Nie wędkuje, uwielbia górskie wędrówki i uznał, że w naszym towarzystwie ma szansę spędzić kawałek swojego urlopu w aktywny sposób.

Droga do Zwierzynia minęła spokojnie. To już nie dziesięciogodzinne przedzieranie się przez zatłoczone i kręte drogi Małopolski i Podkarpacia. Teraz autostradą jechałem do Dębicy, potem kilkanaście kilometrów stara „czwórką” i później różnymi innymi traktami do „Adamowa”, kwatery agroturystycznej, w której Grzegorz, Jerzy, Paweł i Robert już od dwóch dni mieszkali. Informacje znad wody nie były specjalnie optymistyczne. Dwie turbiny wypuszczały w koryto rzeki ponad 60 m3 na sekundę zimnej, pośniegowej wody o temperaturze około 6 stopni Celsjusza. Według większości wędkarzy takie warunki nie nadają się do łowienia, o czym świadczyć mogło tylko pięć sprzedanych licencji, z czego cztery kupione przez nas. Ale pomni zeszłorocznych, podobnych warunków, w których udało się wyłuskać z wody sporo fajnych pstrągów specjalnie tym faktem nie byliśmy przejęci.

Mój powitalny wieczór przeciągnął się do późnych godzin nocnych. Dobra kolacja, szklaneczka lub dwie złocistego, mocnego trunku rodem z Irlandii oraz nocne wędkarzy rozmowy przeciągnęły się do pierwszej. Rozchodząc się do swoich pokoi ustaliliśmy godzinę wyjazdu nad rzekę na „bezpieczną” czyli nie wcześniej niż o dziesiątej. Dojrzałość wymaga wypoczynku a Sanu nam raczej nie zabiorą. Perspektywa ośmiogodzinnego wędkowania była zupełnie wystarczająca. Prysznic i miły chłód pościeli spowodowały, że sen przyszedł szybko.

Piątek powitał nas rześkim powietrzem i błękitnym niebem. Na śniadanie na tarasie było za zimno. Pogoda nie nastrajała optymizmem. Doświadczenia kolegów z poprzednich dwóch dni kazały snuć bardzo ostrożne prognozy co do obfitości brań. Wiedzieliśmy, że trzeba będzie łowić bardzo precyzyjnie i dość głęboko. Woda mocno prześwietlona i jak na te porę roku przejrzysta kazała nastawić się na dalekie rzuty i raczej cięższe streamery. Do wody weszliśmy na kilkanaście minut przed jedenastą. Przy tak wysokim stanie wody i wartkim nurcie przeforsowanie prawej odnogi Sanu w celu dostania się na wyspę na wysokości wiaty Vision wymagała sporo wysiłku i posiadania kija do brodzenia. Wystarczyło podnieść stopę z dna, a natychmiast silny prąd przepychał ją w dół rzeki. Brak podparcia kijem i uderzenie o nogę postawną kończyłby się natychmiastową wywrotką. Na szczęcie nasze doświadczenia z przekraczaniem silnych nurtów i posiadane wyposażenie pozwoliły wszystkie przejścia przez bystrza przeżyć „na sucho”.

O łowieniu w piątek można powiedzieć że „się odbyło”. Brań praktycznie nie mieliśmy. Trąceń było sporo, ale doholowanych do podbieraka pstrągów zaledwie kilka. Przeczesywaliśmy spokojniejsze zakątki, pogranicze nurtu i płani oraz same płanie i niestety najczęściej kończyło się to przeprowadzeniem przynęty bez żadnej reakcji ryb. Zaledwie kilka delikatnych targnięć wędziskami to wszystko, co San ofiarował Pięćdziesiątakom w ten pogodny piątek. Zimna woda wyganiała nas na brzeg co godzinę. Przynajmniej pięć minut na brzegu pozwalało na odprężenie nadwyrężonych mięśni i ogrzanie się. Potem powrót do wody i ponowne „biczowanie” długim sznurem zakątków rzeki.

Około 18 postanowiliśmy wracać do bazy. Dzień można było uznać za pracowity jednak bez zadowalających efektów. Przed nami pozostawała część towarzyska, czyli: dobra, gorąca kolacja, napitki, konserwacja i osuszenie sprzętu i rozmowy o wędkarstwie i nie tylko. Spać poszliśmy około pierwszej.

Sobotni poranek był bardzo podobny do piątkowego, z ta jednak różnicą, że temperatura pozwalała zjeść śniadanie na tarasie. Wyjazd jak poprzedniego dnia w okolicy dziesiątej, przed jedenastą byliśmy już w wodzie. Ponownie duża i zimna woda oraz jej wysoka przejrzystość wymuszały stosowanie dalekich rzutów i większych przynęt. Jednak taktyka uległa pewnym zmianom. Zauważyliśmy, że pstrągi trochę lepiej reagują. Paweł już w pierwszej godzinie, na płani przed wyspą miał dwa nie doholowane brania i jednego, ładnego pstrąga w podbieraku. Każdy z nas miał trącenia i brania ale do południa jedynie Paweł ryby podbierał. Pstrągi reagowały na spławianego na napiętej, długiej lince ciężkiego streamera. W momencie prostowania linki i parcia na przynętę nurtu Sanu, streamer wychodził ku powierzchni i opuszczał najbardziej atrakcyjne rewiry przy dnie. Trzeba było zachować dużą koncentrację, aby w czasie takiego prowadzenia nie spóźnić zacięcia. Wiele takich przypadków miało miejsce i niestety chwilowe pulsowanie na końcu sznura kończyło się spadem.
Do wczesnych godzin popołudniowych każdy miał brania. Koncert „zagrał” Robert łowiąc w siedem minut dwa piękne pstrągi pod koniec sobotniego wędkowania. Paweł miał tego dnia również piękne ryby, łowiąc jeszcze w lewej odnodze Sanu dwie sztuki. Sobotni wieczór to grill, odrobina piwa (jutro trzeba wsiadać za kierownicę) i pogawędki do pierwszej w nocy.
Niedziela to dzień wyjazdu. Każdy z nas miał do domu kilkaset kilometrów. Najbliżej było do Lublina, w do którego wracali Robert i Jerzy. Oni mieli zaledwie 300 km do przejechania. Moje 650 km budziło już respekt wszystkich ale 750 km Grzesia i Pawła do Poznania to zdecydowanie najdłuższy dystans powrotny. Do dziesiątej wszyscy opuścili Zwierzyń, podążając do swoich domów i normalnego życia.
Takie wyjazdy w dobrym, sprawdzonym towarzystwie są dla mnie solą wędkarstwa. Nie ma znaczenia, czy złowimy dużo ryb, ma natomiast znaczenie świetna atmosfera, wymiana doświadczeń i te wieczorne rozmowy o wszystkim, nie tylko o wędkarstwie. Już przygotowujemy następne takie spotkanie. Pewnie latem lub wczesną jesienią zagościmy nad Łupawą lub Dobrzycą. Ta pierwsza kusi pięknymi lipieniami, ta druga – leśnymi pstrągami i samotnością w ostępach pomorskich lasów i borów.

Marszal